Stef to twarda baba - cz. I rozmowy z Moniką Siborą, koszykarką Artego Bydgoszcz
Monika Sibora przed sezonem 2010/2011 zdecydowała się na zmianę barw klubowych i rybnicki UTEX ROW zamieniła na bydgoskie Artego. W minioną sobotę Sibora, już jako kapitan Artego, zawitała do Rybnika na mecz ze swoim byłym klubem. Do domu popularna Siba wracała w pełni zadowolona postawą swojego zespołu i bardzo ważną wygraną, o czym opowiada nam w pierwszej części rozmowy z tą niezwykle sympatyczną zawodniczką.
Krzysztof Kaczmarczyk
Krzysztof Kaczmarczyk: Przyjechałyście do Rybnika z nastawieniem na zwycięstwo i przerwanie serii porażek. Cel zatem został zrealizowany, a wygrana z pewnością bardzo cieszy?
Monika Sibora: Cel został zrealizowany, chociaż w końcówce było nam bardzo ciężko. Do końca wierzyłyśmy jednak bardzo, że ten mecz możemy wygrać. Przegrywałyśmy już różnicą trzech punktów, ale powiedziałam dziewczynom, że ten mecz musimy wygrać, ponieważ mam swoje powody. Bardzo się cieszę, że udało się tego dokonać. Szkoda, że tylko różnicą dwóch punktów, bo mogło być więcej, ale zwycięzców się nie sądzi.
No właśnie w trzeciej kwarcie wydawało się, że przejęłyście kontrolę nad spotkaniem i prowadziłyście już różnicą kilkunastu punktów. Taką przewagę można chyba było dowieźć do końca meczu i nie byłoby nerwowo.
- Myślę, że nie musiało być tak nerwowo. Od niepamiętnych czasów wygrałyśmy końcówkę. Od meczu z Lotosem, gdzie doprowadziłyśmy do remisu i wygranej dogrywki, potem długo, długo przegrywałyśmy, bo i z Pruszkowem, i z Widzewem, czyli zespołami w naszym zasięgu, przegrywałyśmy końcówkę. Tutaj jest plus dla nas, bo końcówkę wytrzymałyśmy i doprowadziłyśmy do zwycięstwa.
Do zwycięstwa w dramatycznych okolicznościach, o które musiałyście drżeć do ostatniej sekundy meczu. Chyba na własne życzenie zafundowałyście sobie taki horror?
- Dokładnie. Niestety na własne życzenie same doprowadziłyśmy do tak nerwowej końcówki. Ja uważam że ciężko nam będzie, jeżeli prowadzimy w trakcie meczu różnicą 15-20 punktów i nie potrafimy dociągnąć tego do końca. Ciężko nam będzie wygrywać takie kolejne mecze. Z upływem czasu w meczu kończą się bowiem siły, przestaje wpadać rzut, szczególnie kiedy gramy na wyjeździe. W takich momentach zespół gospodarzy dostaje skrzydeł i jest dramatyczna końcówka. W Rybniku na szczęście nam się udało.
W Rybniku wygrałyście różnicą dwóch punktów, a ty sama właśnie tyle zapisałaś na swoim koncie. Zawsze możesz zatem powiedzieć, że to twoje punkty były tymi najważniejszymi.
- Gdyby to były ostatnie punkty w meczu, to bardzo bym się cieszyła. Ale ja się cieszę z tego powodu, że mamy zespół, że poniekąd wyeliminowałam Laurie Koehn, która rzuciła aż, ale może tylko, 17 punktów. Grałyśmy bardzo zespołowo w obronie i to dało sukces.
Co możesz powiedzieć o swoim byłym zespole?
- Ja gratuluję zespołowi z Rybnika, bo naprawdę mają fajną drużynę. Myślę jednak, że dwoma zawodniczkami się nie wygra meczu. Muszą zacząć punktować większą ilością zawodniczek i wtedy zespół ten może być groźny w lidze.
Na Śląsku do waszego składu powróciła amerykańska rozgrywająca Stephanie Raymond, która borykała się z kontuzją stawu skokowego. To z pewnością dla was duża pomoc i ogromne wsparcie na parkiecie, bo wiadome było, że macie problemy na pozycji rozgrywającej.
- Dokładnie. Ja nie jestem nominalną jedynką od paru lat, dlatego ciężko mi było przeciwko Widzewowi grać 40 minut na tej pozycji. Na szczęście Stef jest twardą babą, bo nie ukrywam, że z wielkim grymasem bólu na twarzy grała cały mecz. Były momenty, że było widać łzy w jej oczach. Grała i przydała się tutaj bardzo mocno, bo nasze Amerykanki wygrały nam mecz, tak jak m.in. Agnieszka Szott, która również rozegrała bardzo dobry mecz. Stef była jednak "ojcem" zwycięstwa.